Na rozległym biurku stoją dwa, dwudziestoczterocalowe monitory i MacBook Air. Ściany przysłonięte są regałami. Proust, Dostojewski, historia filozofii Tatarkiewicza, wiersze Grochowiaka, Miłosza, Barańczaka, książki Roberta Greene, Lwa Starowicza, trochę Bukowskiego, The Power of Habit i Willpower Instinct, kilkanaście podręczników do matematyki, ekonomii, trochę więcej psychologii, kilkanaście pudełek z fiszkami z angielskiego, niemieckiego i mniej ważnych języków, kilka albumów sztuki, trochę reportaży, coś Kapuścińskiego i Hugo-Badera, a przede wszystkim mnóstwo sam nie wiem czego.
I wiecie, po całym dniu pracy, porannych korkach, popołudniowych spotkaniach, biznesowych kontaktach z ludźmi, w których trzeba być lubianym, całym tym wielogodzinnym napięciu umysłowym, by nie popełnić błędu, nie potknąć się, bo każdy omal w tym kraju intuicyjnie wyczuwa osłabienie drugiej osoby i atakuje jak jebany sęp, po całym tym dniu godzin smutnych i poważnych nawet mi się kurwa nie chce pisać kolejnego akapitu.
A przecież wiem, że warto.
Pisać zawsze warto.
Tworzyć trzeba.
Pamiętam, jak pewnego razu wybraliśmy się z M. do Sewilli. Po wejściu krętymi schodami na Giraldę M. spojrzała na miasto, piękną stolicę Andaluzji pełną kultury i sztuki. Powiedziała wtedy, sam nie wiem, do mnie, do siebie, czy do Boga – mój Boże, a jakie dziedzictwo ja po sobie pozostawię?
Od tamtego czasu zadaję sobie to pytanie regularnie. Zazwyczaj odpowiedź przygnębia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz