czwartek, 27 kwietnia 2017

Umierające odnogi

Najbardziej bodaj rozczarowującą cechą dorosłości jest dla mnie dramat wyborów.

Kiedyś, wiecie, nagrałem kilka utworów. Na pianino. Bez innych instrumentów. Zwykłe, solowe, melancholijne kawałki. Potem zaś przez kilka lat nie dotykałem już klawiszy. Nie przez znudzenie, znużenie, kontuzję, brak czasu. Z wyboru.

Każdego dnia dokonujemy dziesiątek, setek decyzji. Niektóre błyskawicznie, inne dość rozważnie. Z pewnymi się barujemy, z większością nie. Traktujemy je beztrosko, jak rzecz nieistotną, błahą. Tymczasem przeciwnie wobec intuicji – szalenie są istotne. Krytycznie. Gdyż na dobrą sprawę to nie akcje, a decyzje kształtują naszą rzeczywistość. Akcje są ledwie pochodną, naturalnym następstwem procesu decyzyjnego.

W dzieciństwie, młodości piękne było to, że nie było za późno. Większość postanowień dawała się jeszcze odwrócić, przeciąć, anulować. W procesie naturalnej selekcji poznawało się siebie i szło w kierunku mniejszego oporu. Gradient podmuchów historii kształtował nasze losy. Akurat w tym roczniku modne było liczyć pieniądz, a myśmy to umieli i zagraniczne korporacje w tym czasie przypadkiem otwierały filie – dwadzieścia lat później jesteśmy dyrektorem. W innym znów czasie sexy było być lekarzem, a tata nim był, więc dziesięć lat później piszemy L4. Czasami lubiliśmy czytać poezję i kończymy jako polonista. Czasami grać na basie i rzucamy wiosło. Większość pasji się, kurwa, nie monetyzuje.

Przychodzi ćwierćwiecze. Przychodzi trzydziestka. Musimy wybierać. Najczęściej z braku alternatywy wybieramy pieniądze. Pieniądze dostaje się za pracę, a praca to nie zabawa. Praca to coś, czego nikt nie wykonywałby za darmo. I nie uwierzę tym, co mówią – hola, i nie uwierzę tym, co wrzeszczą – spoko, ja moją pracę kocham i robię co lubię. To chwila, to moment ekstazy, a potem przychodzi wypłata, jak splunięcie w twarz; albo przychodzi ten moment, kiedy się okazuje, że w sumie robimy coś dość fajnego, ale w procesie jest więcej gówna niż truskawek i przez pół dnia to w sumie nienawidzimy życia. W końcu zaś nie chce się wstać, gdy budzik dzwoni, a potem się myśli, by uciec w Bieszczady.

Oczywiście potem w ogóle się już nie myśli, bo nie ma wyjścia, a w międzyczasie pojawiły się dzieci, które musimy utrzymać, żeby na starość pracowały na naszą emeryturę i usprawiedliwiły jakoś sens naszego bezowocnego, miernego żywota.

No, a ponieważ jest wpół do pierwszej, a świat ma to w dupie, że pisałbym książki, bo zamiast je pisać zarabiam pieniążki, to tekst się urywa, a ja idę spać... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz