Najbardziej bodaj rozczarowującą cechą dorosłości jest
dla mnie dramat wyborów.
Kiedyś, wiecie, nagrałem kilka
utworów. Na pianino. Bez innych instrumentów. Zwykłe, solowe, melancholijne
kawałki. Potem zaś przez kilka lat nie dotykałem już klawiszy. Nie przez
znudzenie, znużenie, kontuzję, brak czasu. Z wyboru.
Każdego dnia dokonujemy
dziesiątek, setek decyzji. Niektóre błyskawicznie, inne dość rozważnie. Z
pewnymi się barujemy, z większością nie. Traktujemy je beztrosko, jak rzecz
nieistotną, błahą. Tymczasem przeciwnie wobec intuicji – szalenie są istotne.
Krytycznie. Gdyż na dobrą sprawę to nie akcje, a decyzje kształtują naszą
rzeczywistość. Akcje są ledwie pochodną, naturalnym następstwem procesu
decyzyjnego.
W dzieciństwie, młodości
piękne było to, że nie było za późno. Większość postanowień dawała się jeszcze
odwrócić, przeciąć, anulować. W procesie naturalnej selekcji poznawało się
siebie i szło w kierunku mniejszego oporu. Gradient podmuchów historii kształtował
nasze losy. Akurat w tym roczniku modne było liczyć pieniądz, a myśmy to umieli
i zagraniczne korporacje w tym czasie przypadkiem otwierały filie – dwadzieścia
lat później jesteśmy dyrektorem. W innym znów czasie sexy było być lekarzem, a
tata nim był, więc dziesięć lat później piszemy L4. Czasami lubiliśmy czytać
poezję i kończymy jako polonista. Czasami grać na basie i rzucamy wiosło.
Większość pasji się, kurwa, nie monetyzuje.
Przychodzi ćwierćwiecze.
Przychodzi trzydziestka. Musimy wybierać. Najczęściej z braku alternatywy
wybieramy pieniądze. Pieniądze dostaje się za pracę, a praca to nie zabawa.
Praca to coś, czego nikt nie wykonywałby za darmo. I nie uwierzę tym, co mówią
– hola, i nie uwierzę tym, co wrzeszczą – spoko, ja moją pracę kocham i robię
co lubię. To chwila, to moment ekstazy, a potem przychodzi wypłata, jak
splunięcie w twarz; albo przychodzi ten moment, kiedy się okazuje, że w sumie
robimy coś dość fajnego, ale w procesie jest więcej gówna niż truskawek i przez
pół dnia to w sumie nienawidzimy życia. W końcu zaś nie chce się wstać, gdy
budzik dzwoni, a potem się myśli, by uciec w Bieszczady.
Oczywiście potem w ogóle się
już nie myśli, bo nie ma wyjścia, a w międzyczasie pojawiły się dzieci, które
musimy utrzymać, żeby na starość pracowały na naszą emeryturę i usprawiedliwiły
jakoś sens naszego bezowocnego, miernego żywota.
No, a ponieważ jest wpół do
pierwszej, a świat ma to w dupie, że pisałbym książki, bo zamiast je pisać
zarabiam pieniążki, to tekst się urywa, a ja idę spać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz